Tytuł roboczy: Zrozumieć swój świat, czyli odzieżowe niewolnictwo w Bangladeszu
|
Jestem już pare tygodni po lekturze "Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo" Marka Rabija i wciąż mam problemy z zebraniem po niej myśli.
Zacznę od tego o czym książka jest. W roku 2013 w Bangladeszu na przedmieściach Dhaki miała miejsce katastrofa budowlana kompleksu Rana Plaza, gdzie zupełnie nie przypadkiem znajdowały się fabryki (czy może raczej: manufaktury) produkujące masowo ubrania dla wielu znanych światowych marek odzieżowych. Życie straciło 1127 osób, około 2500 było rannych (przyznaję bez bicia, dane stąd). Liczby nie zawsze robią wrażenie, jak to mawiał Stalin - śmierć miliona to już tylko statystyka, dlatego wspomnę, że była to największa katastrofa budowlana naszych czasów i to dopiero ona zwróciła uwagę pierwszego i drugiego świata na cenę, jaką trzeba zapłacić za nasze ładne kolorowe ciuszki.
*
Pan Marek został wysłany przez swoją gazetę do Dhaki po tragedii, ale krótki reportaż nie nasycił jego reportarskiego zapału, dlatego po roku postanowił tam wrócić i zobaczyć na własne, czy świadomość zachodnich konsumentów cokolwiek zmieniła w wolnorynkowej machinie.
Czy zmieniła?
Wygląda na to, że tylko poozrnie.
Na sprzeciwy ludzi oraz kampanie any-niewolnicze odpowiadają, jak to zwykle w korporacjach bywa, kampaniami marketingowymi, rzekomą przejrzystością działań i teatrzykiem, który pozwalają sobie przedstawiać podczas odwiedzin w fabrykach.
Bo też zmiana nie byłaby taka prosta. Chyba właśnie to najbardziej uderzyło mnie podczas czytania tej książki. Ludzka pazerność i żądza władzy występuje w każdej długości i szerokości geograficznej, a niewidzialna ręka rynku nie sprawi, że ktokolwiek będzie chciał zapłacić ze swojej kieszeni za poprawienie bytu rzeszy szwaczek w jakimś odległym Bangladeszu, którego większość ludzi z innego kontynentu nie potrafiłaby nawet wskazać na mapie (dla zainteresowanych: Bangladesz jest tutaj).
Bo i kto mógłby za to zapłacić? Klienci sklepów odzieżowych? Nie, oni chcą mieć niską cenę, inaczej kupią u konkurencji, która i tak wykorzysta pracę niewolniczą. Korporacja? Przecież to logiczne, że negocjują najniższe ceny, jakie tylko się da, przecież muszę mieć najwyższą stopę zwrotu, przecież mają akcjonariuszy. Benglascy przedstawiciele handlowi? A niby dlaczego? Właściciele fabryk? Przecież muszą mieć rentowny biznes, muszą konkurować z innymi szwalniami, więc muszą podpisywać kontrakty na granicy opłacalności w niemozliwych czasach realizacji.
A wszystko dodatkowo musi być fair-trade, anti-slavery, acceptable working condition itd. itp.
Jaki jest tego efekt?
Pracownicy mają zbyt wiele nadgodzin? Nie ma sprawy - zlikwidujemy je na papierze; same korzyści - nikt nie będzie się "czepiał" i nie trzeba będzie za nie płacić pracownikom. Nie zatrudniać dzieci? Nie ma sprawy, po prostu je wyrzucimy z faryki. Rodzice nie mają pieniędzy na szkołę ani dostateczną ilość jedzenia, zamiast pracować będą głodne bawić się na ulicy. Ekspresowe zamówienie? Żaden problem! Podnajmiemy mniejsze fabryki, które wykonają dla nas zlecenie bez zmróżenia oka za jeszcze mniejszą stawkę, zapłacą ludziom głodowe pensje, a w razie czego, jeśli wybuchnie pożar (co zdaża się to często) zamkną pracowników na górnych piętrach, ratując najpier towar składowany na parterze. (Nie wiem, czy da sie o tym pisać bez emocji. Cały czas stoją mi przed oczami obrazy z opisanych pożarów...)
Kilka słów o samej książce: Zawiera wiele zdjęć, faktów, historii pojedyńczych ludzi, związanych mniej lub bardziej z przemysłem odzieżowym. Autor próbował również naszkicować kulturalne otoczenie, zwyczaje, warunki, alternatywy (gdy już raz przeczyta się o śmieciowej wyspie Korail Bosti w centrum stolicy, ciężko pozbyć się tego z głowy). Mam wrażenie, że książka jest napisana nieco chaotycznie i czegoś w niej jeszcze brakuje, ale przede wszystkim robi ogromne wrażenie i to jest tutaj najważniejsze.
Po lekturze nie przeszłam do porządku dzienniego, musiałam wiedzieć więcej.
Weszłam na stronę pierwszej z brzegu marki odzieżowej, szweckiego H&M. U dołu strony znalazłam sekcję odnosząca się do zrównoważonego rozwoju (po polsku nazywa się "Nasza odpowiedzialność", link jest ten sam, niezależnie od języka storny głównej), która przenosi cię do strony po angliesku z artykułami i dokumentami na ten temat. Kiedy kliknie się na tytuł "Working conditions" pierwsze zdanie brzmi: The H&M group does not own any factories. (Grupa H&M nie posiada żadnych fabryk.) Taka własnie jest ich odpowiedzialność. Tak, niby poniżej jest napisane, że pomimo, iż to w zasadzie nie ich sprawa, poprawiają watunki bytu kambodżańskich i chilijskich niewykwalifikowanych pracowników. O Bangladeszu ani słowa. Mam wrażenie, że po akcji z blogerami modowymi zrobili z Kambodży swoją wizytówkę, a tak naprawdę wyzysk koncentrują gdzie indziej, np. w Bangladeszu. Na potwierdzenie można zobaczyć listę dostawców dostępną na stronie, pobawić się mapką czy rozwijaną listą i stwierdzić, że w Kambodży firma współpracuje z około 50-cioma firmami, a w Bangladeszu - ponad 300-toma.
Później poszłam krok dalej - zaczęłam czytać o współczesnym niewolnictwie. Na stronie Global Slavery Index zauważyłam, że wyzysk pracowników fabryk jest jednym w wielu problemów tego kraju.
Następnie trafiłam (poprzez reklamę Google) na kampanię informacyjną, która na wstępie szokuje pytaniem "Ilu niewolników dla ciebie pracuje?" (zobacz tutaj). Dowiedziałam się, że pracuje dla mnie 23 niewolników, że supply chain (ang. łańcuch dostaw) powoduje, że jest obecnie zniewolonych najwięcej ludzi w historii świata i że mogę z tym walczyć pytając marki, w których robię zakupy, skąd biorą półprodukty.
Dowiedziałam się też, że jeśli jestem firmą, to mogę sobie zakpić ich platformę wyszukującą sprawdzonych dostawców i sprawdzić cały łańcuch, czy gdzieś przpadkiem nie jest ktoś po drodze wykorzystywany.
Podsumowując, po wyobrażonej podróży do Bangladeszu i jej następstwach jestem przybita, zdruzgotana i kompletnie skonfundowana. Czuję się jak postać z "Jądra ciemności" i "Gron gniewu" równoczesnie, raz powtarzając za urzędnikami wyrzucającymi rolników na piach bojaźliwe i dystansujące "Sorry Shahina, to nie ja, to te korporacje", innym razem siedząc skulona w kącie, patrząc tępym wzorkiem przed siebie, szepcząć bezgłośnie: "Horror... horror..."
Kropkę nad i postawił pan Marek Rabij, zawierając w końcowych podziękowaniach (last but not least) swoją żonę i rocznego synka, których opuścił, żeby nam o tym wszystkim powiedzieć.
* Szaleństwo przemysłu odzieżowego w Bangladeszu symbolizuje wykrój kaftanu bezpieczeństwa
Czy zmieniła?
Wygląda na to, że tylko poozrnie.
Na sprzeciwy ludzi oraz kampanie any-niewolnicze odpowiadają, jak to zwykle w korporacjach bywa, kampaniami marketingowymi, rzekomą przejrzystością działań i teatrzykiem, który pozwalają sobie przedstawiać podczas odwiedzin w fabrykach.
Bo też zmiana nie byłaby taka prosta. Chyba właśnie to najbardziej uderzyło mnie podczas czytania tej książki. Ludzka pazerność i żądza władzy występuje w każdej długości i szerokości geograficznej, a niewidzialna ręka rynku nie sprawi, że ktokolwiek będzie chciał zapłacić ze swojej kieszeni za poprawienie bytu rzeszy szwaczek w jakimś odległym Bangladeszu, którego większość ludzi z innego kontynentu nie potrafiłaby nawet wskazać na mapie (dla zainteresowanych: Bangladesz jest tutaj).
Bo i kto mógłby za to zapłacić? Klienci sklepów odzieżowych? Nie, oni chcą mieć niską cenę, inaczej kupią u konkurencji, która i tak wykorzysta pracę niewolniczą. Korporacja? Przecież to logiczne, że negocjują najniższe ceny, jakie tylko się da, przecież muszę mieć najwyższą stopę zwrotu, przecież mają akcjonariuszy. Benglascy przedstawiciele handlowi? A niby dlaczego? Właściciele fabryk? Przecież muszą mieć rentowny biznes, muszą konkurować z innymi szwalniami, więc muszą podpisywać kontrakty na granicy opłacalności w niemozliwych czasach realizacji.
A wszystko dodatkowo musi być fair-trade, anti-slavery, acceptable working condition itd. itp.
Jaki jest tego efekt?
Pracownicy mają zbyt wiele nadgodzin? Nie ma sprawy - zlikwidujemy je na papierze; same korzyści - nikt nie będzie się "czepiał" i nie trzeba będzie za nie płacić pracownikom. Nie zatrudniać dzieci? Nie ma sprawy, po prostu je wyrzucimy z faryki. Rodzice nie mają pieniędzy na szkołę ani dostateczną ilość jedzenia, zamiast pracować będą głodne bawić się na ulicy. Ekspresowe zamówienie? Żaden problem! Podnajmiemy mniejsze fabryki, które wykonają dla nas zlecenie bez zmróżenia oka za jeszcze mniejszą stawkę, zapłacą ludziom głodowe pensje, a w razie czego, jeśli wybuchnie pożar (co zdaża się to często) zamkną pracowników na górnych piętrach, ratując najpier towar składowany na parterze. (Nie wiem, czy da sie o tym pisać bez emocji. Cały czas stoją mi przed oczami obrazy z opisanych pożarów...)
Kilka słów o samej książce: Zawiera wiele zdjęć, faktów, historii pojedyńczych ludzi, związanych mniej lub bardziej z przemysłem odzieżowym. Autor próbował również naszkicować kulturalne otoczenie, zwyczaje, warunki, alternatywy (gdy już raz przeczyta się o śmieciowej wyspie Korail Bosti w centrum stolicy, ciężko pozbyć się tego z głowy). Mam wrażenie, że książka jest napisana nieco chaotycznie i czegoś w niej jeszcze brakuje, ale przede wszystkim robi ogromne wrażenie i to jest tutaj najważniejsze.
Po lekturze nie przeszłam do porządku dzienniego, musiałam wiedzieć więcej.
Weszłam na stronę pierwszej z brzegu marki odzieżowej, szweckiego H&M. U dołu strony znalazłam sekcję odnosząca się do zrównoważonego rozwoju (po polsku nazywa się "Nasza odpowiedzialność", link jest ten sam, niezależnie od języka storny głównej), która przenosi cię do strony po angliesku z artykułami i dokumentami na ten temat. Kiedy kliknie się na tytuł "Working conditions" pierwsze zdanie brzmi: The H&M group does not own any factories. (Grupa H&M nie posiada żadnych fabryk.) Taka własnie jest ich odpowiedzialność. Tak, niby poniżej jest napisane, że pomimo, iż to w zasadzie nie ich sprawa, poprawiają watunki bytu kambodżańskich i chilijskich niewykwalifikowanych pracowników. O Bangladeszu ani słowa. Mam wrażenie, że po akcji z blogerami modowymi zrobili z Kambodży swoją wizytówkę, a tak naprawdę wyzysk koncentrują gdzie indziej, np. w Bangladeszu. Na potwierdzenie można zobaczyć listę dostawców dostępną na stronie, pobawić się mapką czy rozwijaną listą i stwierdzić, że w Kambodży firma współpracuje z około 50-cioma firmami, a w Bangladeszu - ponad 300-toma.
Później poszłam krok dalej - zaczęłam czytać o współczesnym niewolnictwie. Na stronie Global Slavery Index zauważyłam, że wyzysk pracowników fabryk jest jednym w wielu problemów tego kraju.
Następnie trafiłam (poprzez reklamę Google) na kampanię informacyjną, która na wstępie szokuje pytaniem "Ilu niewolników dla ciebie pracuje?" (zobacz tutaj). Dowiedziałam się, że pracuje dla mnie 23 niewolników, że supply chain (ang. łańcuch dostaw) powoduje, że jest obecnie zniewolonych najwięcej ludzi w historii świata i że mogę z tym walczyć pytając marki, w których robię zakupy, skąd biorą półprodukty.
Dowiedziałam się też, że jeśli jestem firmą, to mogę sobie zakpić ich platformę wyszukującą sprawdzonych dostawców i sprawdzić cały łańcuch, czy gdzieś przpadkiem nie jest ktoś po drodze wykorzystywany.
Podsumowując, po wyobrażonej podróży do Bangladeszu i jej następstwach jestem przybita, zdruzgotana i kompletnie skonfundowana. Czuję się jak postać z "Jądra ciemności" i "Gron gniewu" równoczesnie, raz powtarzając za urzędnikami wyrzucającymi rolników na piach bojaźliwe i dystansujące "Sorry Shahina, to nie ja, to te korporacje", innym razem siedząc skulona w kącie, patrząc tępym wzorkiem przed siebie, szepcząć bezgłośnie: "Horror... horror..."
Kropkę nad i postawił pan Marek Rabij, zawierając w końcowych podziękowaniach (last but not least) swoją żonę i rocznego synka, których opuścił, żeby nam o tym wszystkim powiedzieć.
* Szaleństwo przemysłu odzieżowego w Bangladeszu symbolizuje wykrój kaftanu bezpieczeństwa
Komentarze
Prześlij komentarz